Walka o życie. Czy warto...?
Od dłuższego czasu wciąż o tym myślę. O życiu, o tym ile jest warte dla mnie, dla innych. Często słyszę pytanie czy życie człowieka jest dla mnie tak samo ważne jak życie zwierzęcia i czy tak samo warto o nie walczyć. Dla mnie - życie to życie... i jeśli mam na nie wpływ, jeśli mam szansę je uratować - to warto...
Wciąż piszemy o kolejnych uratowanych życiach, o kolejnych bardzo ciężko chorych królikach,
którym dałyśmy szansę podczas gdy inni już wydali na nie wyrok. Mimo, że czasami się nie udaje,
mimo, że króliki jako niewdzięczne istoty
czasami nie korzystają z tej danej im szansy nigdy nie mogłyśmy powiedzieć, że żałujemy.
Nigdy nie powiemy, że to był stracony czas, że może w tym momencie byśmy zrobiły coś innego,
coś bardziej pożytecznego (?).
Nigdy nie będziemy żałować tych setek godzin, tych nieprzespanych nocy, tych ściśniętych z nerwów żołądków, tych ścierpniętych mięśni podczas siedzenia pod kroplówką, tych zaschniętych na policzkach łez. Tych tysięcy złotych wydanych na leczenie, na badania, na paliwo, na taksówki, na bilety MZK żeby dojechać z miejsca na miejsce z Azylu lub z domu do weterynarza, od weterynarza do apteki, do laboratorium i z powrotem z wynikami do weterynarza. Tych zmarzniętych dłoni niosących transportery, tych bolących gardeł i głów od gorączki - bo życie było w tym momencie ważniejsze niż zdrowie.
Dlaczego nie będziemy żałować? Chociażby dlatego:
To jest mój Grzybek. Niektórzy go znają :)
Ale teraz chciałabym napisać o nim coś więcej. Bo warto. Warto nie dla mnie samej, nawet nie dla niego. Ale dla innych ludzi, w szczególności dla tych, którzy mają zwierzęta swoje lub nie swoje, ale którzy j e kochają i którzy zrobią dla nich wszystko. Piszę to także dla tych, którzy walkę o życie uznają jedynie za męczenie pod szyldem ratowania za wszelką cenę...
Już chyba nawet tu na blogu kiedyś wspominałam jak to się stało, że Grzybek do mnie trafił a było to w 2008 r. Miał zaledwie 3 tygodnie kiedy znalazłam go leżącego pod innymi królikami w jednym z wielkich sklepów zoologicznych w galerii handlowej. Nie ruszał się, nie reagował na nic. Wzięłam go do domu, na drugi dzień pojechaliśmy do doktora Krawczyka.
Diagnoza zapalenie płuc, zapalenie jelit spowodowane zaawansowaną kokcydiozą, grzybica. Był niewiele większy od 2ml strzykawki:
Po kilku dniach już wyglądał tak:
A po kilku kolejnych dniach doszło jeszcze zapalenie spojówek:
Był coraz słabszy, doktor bał się mówić o tym, co będzie dalej, czy da radę... Udało nam się pokonać zapalenie płuc, które po 2 tygodniach wróciło i które zupełnie odebrało mu siły... Kokcydioza też wróciła. Ale nie poddawaliśmy się. Kolejne dokarmianie, podawanie leków co kilka godzin, nie było już miejsca żeby wbijać kolejną igłę...
Ale nastąpił cud pierwszy w życiu Grzyba :) Zaczął wracać do formy, samodzielnie jeść no i zaczął jakoś wyglądać ;-) :
Ale bardzo długo nie przybierał na wadze. Mając już prawie rok, dalej był wielkości 3 miesięcznego królika...
Później miało być już tylko lepiej. Zaczął przybierać na wadze w pewnym momencie aż za bardzo ;-) Ale wyrósł na pięknego, mądrego i dorodnego królika :)
I tak było aż do kwietnia 2012 r. Ten rok był dla mnie wyjątkowo trudny, w marcu umarła moja mama, która kochała Grzybka tak samo jak ja. Walczyła o niego razem ze mną, nie pozwoliła mu wtedy odejść... Początkowo myślałam, że to jakiś kiepski żart, że przecież nieszczęścia nie chodzą parami... nie aż takie nieszczęścia... ale niestety.
U Grzybka został zdiagnozowany ropień. Skaleczył się sianem w policzek. Paradoks... Widziałam jak to się stało. Jeszcze tego samego dnia pojechałam z nim do doktora Krawczyka. Na drugi dzień już była martwica cały policzek praktycznie mu odpadł. I ropa rozlana po całym pyszczku, schodziła przez tchawicę do oskrzeli i płuc. Gorączka 41 stopni, początek posocznicy. Doktor zrobił mu zabieg usunięcia ropnia, oczyścił wszystko z ropy i... zrekonstruował mu pysk. Niemożliwe? A jednak.
Krótko po zabiegu było tak:
Ale na szczęście wszystko ładnie i szybko się goiło, ropnie nie zdążyły przerzucić się na inne organy... Z każdym dniem było tylko lepiej:
Aż w końcu było tak jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło, Grzybek szybko o wszystkim zapomniał:
Grzybek nigdy nie chorował tak normalnie.. nigdy nie miał zwykłej infekcji, zwykłej biegunki, która po podaniu leków przechodziła jak ręką odjął, jak już miało mu coś dolegać, to zawsze musiało to być coś konkretnego i od razu zagrażającego życiu...
Sierpień tego roku niestety to potwierdził. Rano wyszłam do pracy, Grzybek nie zjadł śniadania. Pomyślałam sobie, że coś się chyba zaczyna do tego miał czkawkę, która od razu mnie zaniepokoiła. Gdy wróciłam leżał na boku, ciężko oddychał, głowa opadała mu na podłogę. Wsiadłam w samochód i pojechałam do Torunia. Nie było dr Krawczyka był Konrad. Tym razem to Konrad uratował mu życie. Od razu pojechaliśmy na RTG osłuchowo wyszło, że w płucach jest dużo płynu. Temperatura poniżej 37 stopni, na RTG okazało się, że serce jest tak ogromne, że wypełnia całą klatkę piersiową. Wiedziałam, że to już koniec nie podnosił się, nie miał siły... umierał... jeden dzień i taki stan... Konrad podał mu leki dożylnie, Furosemid, gentamycyna, do tego enarenal na serce. Wróciłam z nim do domu modląc się o kolejny cud...
Grzybek nie byłby sobą, gdyby nie sprawił, że kolejny cud się wydarzył :) Gdy przyjechaliśmy do domu, wyszedł z transportera. Umył się, podszedł do miski i zaczął jeść. Tak po prostu. Tak jak gdyby nigdy nic się nie stało. Patrzyłam i nie wierzyłam.
Oczywiście od tego dnia zaczęły się zastrzyki co 8 lub 12 godzin w zależności od jego stanu, regularne podawanie leków na serce i zgodnie z zaleceniem dr Krawczyka, u którego byliśmy na kontroli już po tym całym kryzysie, furosemidum i enarenal będzie musiał przyjmować już do końca życia.
I tak sobie żyliśmy 3 miesiące. Grzybek ładnie przyjmował leki, była radosnym miał apetyt, a ja się tylko bałam, żeby jego serce było wstanie funkcjonować jak najdłużej Tym bardziej, że czekała go korekta zębów, więc do czasu zabiegi leki musiały wzmocnić jego organizm.
Ale Grzybek nie chciał żyć tak sobie spokojnie... Postanowił pewnego listopadowego poranka zrobić mi niespodziankę i znowu nie podnosić się z podłogi. Robił kilka kroków i siadał. Do tego zrobił kilka maluteńkich bobków co wskazywało na zator. Rozmawiałam z doktorem przez telefon ustalając co robić a Grzybek w tym czasie postanowił, że nie będzie już nawet głowy trzymał pionowo i bezwładnie leciała mu ona w dół... doktor powiedział, żeby jak najszybciej z nim przyjechać, że rano jest Konrad. Więc pojechaliśmy.
Od dłuższego czasu nie mogliśmy mu pobrać krwi, bo przez leki na serce miał bardzo niskie ciśnienie. Przyjechaliśmy do Konrada, Konrad zdiagnozował ostre zapalenie jelit dosłownie przelewało mu się w jelitach i nie było już małych bobków, tylko zwyczajna biegunka. Cudem udało się pobrać krew Konrad się nie poddał i tak długo szukał miejsca skąd można by pobrać chociaż troszkę krwi, aż w końcu się udało. I ten fakt uratował Grzybkowi życie po raz czwarty...
Wyniki krwi... z takimi wynikami już dawno nie powinien żyć. Doktor patrzył i nie wierzył. Praktycznie wszystkie były poza granicami normy, niektóre nawet dwu-trzykrotnie. Mocznik, potas, kinaza, czerwone krwinki wszystko nie tak.
Diagnoza przede wszystkim niewydolność nerek. Nerki już nie pracowały. Porażenie mięśni, niedokrwistość, potas tak wysoki, że zabiłby każdego.
Ale nie Grzybka...
Od tego czasu zaczęła się chyba największa gehenna dla wszystkich :] Dla niego, dla mnie, dla Oli, dla dr Krawczyka i Konrada też ;-) Bo podłączyć Grzybka pod kroplówkę podczas gdy wszystkie żyły miał zapadnięte graniczyło z cudem. Nie wiem ile zużyliśmy wenflonów, ile igieł No i tutaj cud się nie wydarzył żyły nie chciały współpracować. Dlatego dostawał kroplówki bezpośrednio do szpiku co również było bardzo niebezpieczne, ale to było jedne wyjście i jedyna szansa dla niego. Codziennie byliśmy w gabinecie przez wiele godzin, codziennie dostawał co kilka godzin serię leków + na jelita, które też przestały pracować. Do tego doszło owrzodzenie dziąseł, co sprawiało mu dodatkowy ból. Nie chciał jeść, nie produkował moczu, nie było bobków.
Z 1,9 kg schudł w ciągu 3 dni do 1,3 kg.
To wszystko trwało miesiąc nerki podjęły pracę. Co przy takiej niewydolności jest cudem. Kolejne badania krwi wykazały, że wyniki są lepsze nie są dobre, ale są dużo lepsze od poprzednich. Jednak apetyt nie wracał. Próbowałam już wszystkiego, żeby zmobilizować go do jedzenia, ale niestety... aż w końcu się nade mną zlitował... i małymi kęsami, małymi kawałkami warzyw i małymi źdźbłami siana osiągnęliśmy kolejne zwycięstwo :)
Pomału zaczęliśmy odstawiać kolejne leki, pozostawiając Furosemid i enarenal, biolapis osłonowo i co najważniejsze Ipakitine. Przy niewydolności nerek jest to lek NIEZBĘDNY. Musi być podawany 2 razy dziennie do końca życia. Ale ja już wiem, że działa cuda zresztą nie tylko on ;-)
Bo jak jest dzisiaj?
Dzisiaj jest tak, że Grzybek jest zdrowszy niż był kiedykolwiek. Albo inaczej zachowuje się zdrowiej niż kiedykolwiek. To nie jest ten sam królik. Nawet przed tą ostatnią, w sumie najgorszą chorobą taki nie był. Przychodził na głaskanie, robił piruety, była aktywny i uwielbiał jeść, ale to jaki jest teraz sama nie mogę w to uwierzyć :).
Biega... biega wszędzie. Nawet tam gdzie nigdy wcześniej nie zaglądał. Kuchnia, łazienka, każdy pokój (to akurat pewnie Oli zasługa ;-) . Podchodzi do każdego wystarczy go zawołać. Nie boi się nikogo i niczego, liże po rękach, po twarzy, domaga się głaskania podczas którego wpada w trans ;-) Jest tak aktywny, że czasami chciałabym, żeby po prostu się położył i odpoczął ;-) O apetycie i o tym jak błaga o jedzenie nie wspomnę...
Leki przyjmuje z pokorą. Mamy swoje miejsce, swój stół złożony z deski do prasowania na którym co 12 godzin Grzyb siada i zaczynamy codzienny rytuał zastrzyki, leki do pyska + pojenie chlorkiem sodu.
Tak mniej więcej wtedy wygląda:
A tak po podaniu Ipakitine ;-)
Ale zdjęcia nie odzwierciedlają wszystkiego :)
Dlatego zapraszam do obejrzenia tego filmiku nakręconego dzisiaj:
Naprawdę warto walczyć o każde życie, nawet jeśli ma ono nie trwać wiecznie...
28 grudnia 2013 r. umieściłam na blogu bardzo ważny dla mnie wpis pod tytułem Walka o życie. Czy warto?
W głównej mierze jest on poświęcony mojemu prywatnemu królikowi Grzybkowi, który nie jest zbyt fotogeniczny i raczej nie należy do najpiękniejszych królików, ale jest dla mnie jedną z najważniejszych istot na tym świecie :)
Obiecałam sobie i nie tylko sobie, że za jakiś czas wrócę do tego wpisu, napiszę jego dalszą część. Bardzo się tego bałam, tzn. bałam się, że nie będę miała o czym pisać, że wydarzy się coś bardzo złego, czego naprawdę nie chcę i o czym niestety codziennie myślę...
Minęły prawie 4 miesiące od grudniowego wpisu i na pewno mogę napisać, że nie były to łatwe miesiące ;-) Ani dla mnie ani dla Grzybka.
Styczeń przeżyliśmy w miarę spokojnie. Grzybek pozwolił mi nawet na częstsze wyjazdy do Torunia, nie wymagał ode mnie abym zajmowała się tylko nim ;-) Podawanie leków co 12 godzin, które wcześniej wydawało mi się dość absorbujące, dzisiaj uznaję za luksus, o którym marzę dzień i noc.
Nie wiem właściwie jak to jest, że taka mała istota jaką jest królik, który na pozór wielu osobom wydaje się być mało inteligentnym zwierzęciem, które wydaje się, że nie ma zbyt wielu potrzeb, nie wymaga zbyt wiele uwagi w pewnym momencie decyduje o tym jak ma wyglądać mój dzień, kiedy mam jeść, kiedy mam spać, kiedy mam iść do pracy, kiedy spotkać się ze znajomymi, kiedy sprawdzić pocztę i odpisać na maile, kiedy pojechać do Torunia w celu innym niż tylko do weterynarza.
Wiele osób by sobie pomyślało bzdura. Królik nie może decydować o naszym życiu, to jest nienaturalne i nienormalne.
Być może i takie jest. Jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy właśnie w ten sposób myślą. A myślą tak, bo być może albo nigdy nie mieli okazji naprawdę kochać, albo po prostu nie potrafią kochać swojego zwierzaka tak jak na to zasługuje. Z pewnością każdy czytelnik tego bloga rozumie co mam na myśli :)
Dlatego nie boję się o tym pisać i nie boję się robić z siebie przysłowiowej wariatki. Bo oszalałam to fakt. Na punkcie królików, na punkcie mojego Grzybka i jestem z tego mimo wszystko dumna.
Ale do rzeczy :)
Tak jak pisałam w poprzednim wpisie, Grzybek ma powiększone serce dr Krawczyk mówi, że jeszcze nigdy nie widział tak olbrzymiego serca u królika. Można z tym żyć, ale może być też tak, że z dnia na dzień, z godziny na godzinę, jego stan zacznie się pogarszać. Króliki mają bardzo małą powierzchnię płuc co przy powiększonym sercu stanowi olbrzymie zagrożenie dla życia, gdyż serce bardzo uciska płuca zmniejszając tym samym ich wydolność. No i niestety tak właśnie jest stan zdrowia Grzybka w ogóle nie jest stabilny.
Od lutego praktycznie nie ma dnia, aby nie było przykładowo wieczorem lepiej, a rano znowu źle. Wówczas zwiększamy częstotliwość podawania Furosemidum i są tygodnie, kiedy musi go przyjmować co 4-6 godzin. Gdy oddech wraca do normy, czkawka mija, zmniejszamy częstotliwość podawania Furosemidum co 8 godzin. Rzadziej czyli co 12 już niestety nigdy nie będzie.
Enarenal (na serce) i Ipakitine (na niewydolność nerek) przyjmuje bez zmian tj. co 12 godzin. Na szczęście nerki pracują wiadomo, że inaczej niż u zdrowego królika co chociażby objawia się, wydalaniem olbrzymiej ilości moczu. Grzybek był bardzo czystym królikiem gdy był zdrowy. Obecnie załatwia się tam, gdzie stoi po całej nocy powinnam w zasadzie wchodzić do pokoju w kaloszach ;-) Ale wolę to niż brak moczu, który świadczy tylko o tym, że nerki przestały pracować, a z niepracującymi nerkami niestety nie można żyć.
Po jednej z wizyt w gabinecie dr Krawczyka (gdy Grzybek gorzej się czuł), postanowiliśmy wprowadzić mu lek o nazwie Digoxin na wzmocnienie pracy serca. Grzybek przyjmował go cierpliwie jak każdy inny lek. Wszystko odbywa się tradycyjnie na desce do prasowania ;-) :
Pewnego wtorkowego wieczoru, coś mnie zaniepokoiło. Siedział na dywanie, niby tak jak zawsze. Było dość ciemno, widziałam tylko, że siedzi. Nie był skulony, wyglądał normalnie, ale od pół godziny praktycznie nie ruszył się z miejsca. Zapaliłam światło. Jego serce byłam pewna, że za chwile wyskoczy mu z piersi. Waliło jak młotem, jak zbliżyłam się do niego mogłam usłyszeć jak bije. Właściwie to nie było bicie to było głośne, pojedyncze łomotanie, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam a tym bardziej nie słyszałam. Na szczęście na wizycie u dr Krawczyka była nasza Kasia z Chełmży zadzwoniłam do niej i poprosiłam o konsultację z doktorem. Doktor kazał natychmiast odstawić Digoxin, który spowodował, że doszło do wstrząsu w wyniku którego serce Grzybka przestało pracować prawidłowo. Prawdopodobnie w pewnym momencie przestałoby bić zupełnie.
Po odstawieniu leku wszystko wróciło do normy. Ale oczywiście nie na długo :] Nie pamiętam już jednego spokojnego tygodnia... Pewnego dnia Grzybek postanowił, że nie będzie jadł. Niczego. Zrobił kilka małych bobków, usiadł osowiały w kącie.
Więc znowu albo opcja serce, albo nerki, albo zator. U Grzybka mamy też poważny problem z bardzo wysokim potasem, ale o dziwo podczas ostatnich badań krwi okazało się, że udało się go ładnie zbić. W momencie gdy potas jest bardzo wysoki dochodzi do hiperkaliemii, która bezpośrednio zagraża życiu.
Tym razem to był zator. Najgorsze było to, że nie był to standardowy zator w jelitach. Grzybek postanowił pójść na całość i miał zator w żołądku, który jest dużo bardziej niebezpieczny.
Tak więc standardowo Metoclopramid, Metronidazol, Espumisan, Biolapis, masaże brzucha, sok z ananasa. Nie było nic lepiej. Pomyślałam sobie, że wszystko wszystkim, ale przy tych wszystkich chorobach jakie miał, jakie ma, ma umrzeć na zator...? Tak po prostu? Nie :] Nie mogę mu na to pozwolić.
Doktor się śmieje, że Grzybek jest jak stary samochód. Jak coś się naprawi to coś innego natychmiast się popsuje ;)
Mijały dni, Grzybek nie reagował na leki. Apetytu nadal brak, bobków jak na lekarstwo. Leki już miał podawane co 3 godziny bo musiałam rozdzielić wszystkie i podawać w odpowiednich odstępach czasu. Nie pamiętam, ile godzin spałam :] Do tego dopajanie na siłę bo królik przy zatorze musi pić jak najwięcej. A sam zazwyczaj nie chce. Jeść też nie chce dlatego trzeba go zachęcać, nie dokarmiać na siłę bo to może mu tylko zaszkodzić. Czyli trzeba podchodzić co chwilę z kawałeczkiem koperku, z kawałeczkiem ziółka, ze źdźbłem sianka, aż łaskawie raczy skubnąć kawałek.
Niepokojące było też to, że zaczął akceptować kota ;-) Swoją droga kot jest do adopcji, gdyby ktoś chciał takiego rudzielca akceptującego króliki zapraszam do kontaktu ze mną magdalena.gralak@azyl.torun.pl lub z fundacją KOT kontakt@fundacjakot.plPo podaniu kolejnej dawki metoclopramidu nastąpiło coś co mnie zaniepokoiło. Grzybek zaczął w dziwny sposób ruszać głową miał jakby niekontrolowany tik nerwowy. Pomyślałam, że to przypadek, że może tak po prostu ruszał sobie głową i zgrzytał zębami. Ale nie. Po podaniu kolejnej dawki znowu to samo z tym, że w dużo większym nasileniu. Wyglądało to tak jak by miał czkawkę ale tylko na poziomie głowy. Nie mógł się uspokoić, głowa mu latała co raz mocniej do przodu i do tyłu. Więc znowu konsultacja z dr Krawczyka, nagrałam filmik, żeby pokazać doktorowi co się dzieje po podaniu metoclopramidu.
Okazało się, że jest to reakcja alergiczna, Grzybek jest po prostu uczulony na któryś ze składników metoclopramidu i taki był odzew ze strony układu nerwowego. Zdarza się to niezwykle rzadko. Ale jemu musiało się zdarzyć :]
Zator po kilku dniach ustąpił, ale leki musiał mieć podawane cały czas, bo jelita nadal nie pracowały jak należy. Zastąpiliśmy Metoclopramid Gaspridem i na szczęście po nim wszystko jest ok. Tzn. nie jest dobrze, bo bobków nadal jest mało, apetyt też nie jest taki jak kiedyś, ale jest stabilnie :)
Grzybek czuje się bardzo dobrze, jest radosny, wyluzowany, aktywny. Czasami mam wrażenie, że jest z siebie dumny, bo wciąż jest w centrum mojej uwagi i nie pozwala mi poświęcać zbyt wiele czasu na inne sprawy i inne króliki, których nienawidzi :P Przyznam, że trochę to wykorzystuję i aby zmusić go do zrobienia bobków, wypuszczam w pokoju najpierw któregoś z moich tymczasowiczów a później wchodzi do pokoju Grzybek, który czując, że biegał tam jakiś obcy królik robi tyle pięknych bobków, że wszyscy są zadowoleni ja w szczególności ;-)
Odkąd zajmuję się królikami, każdy mój dzień jest poniekąd podporządkowany im i chociaż nie jest to łatwe aby wszystko ze sobą pogodzić dom, pracę, rodzinę, znajomych, Fundację to jednak jakoś to wszystko ze sobą funkcjonuje i cieszę się, że nie muszę wybierać między jednym a drugim. Bo chyba bym nie potrafiła w szczególności gdy patrzę na tą moją szarą grzybową mordkę, która tak bardzo chce żyć, mimo, że wciąż mamy pod górkę.
Walczymy i walczyć będziemy i do walki o życie tych, którzy sami o siebie walczyć nie mogą, zachęcamy wszystkich :)
A oto Grzybek z dzisiejszego poranka:
Historia Agaty i Bursztynka.
Opowiem historię, która głównie opowiada o pewnym króliku, który totalnie zmienił moje życie oraz o paru weterynarzach. Ja jestem dziewczyną, nastolatką, mieszkającą w miejscowości niedaleko Torunia.
Początek
Wszystko zaczęło się od tego, że koniecznie chciałam mieć zwierzaka, którym mogłabym się naprawdę zajmować tzn. wychodzić na spacery, chodzić na szczepienia do weterynarza , bawić, uczyć go różnych rzeczy, takim moim wymarzonym pupilem był pies. Ale z racji tego, że wiele lat błagałam rodziców o tego zwierzaka, bez żadnych skutków, odpuściłam sobie i przyjęłam do wiadomości, że nie będę miała psa. Na początku miałam same chomiki. Po jakimś czasie znudziło mi się to, że można je praktycznie tylko karmić, sprzątać po nich i bardzo krótko żyją. Chciałam czegoś więcej w opiece nad zwierzęciem, i wtedy zaczęłam interesować się królikami. Od pierwszej klasy podstawówki chciałam zostać weterynarzem, teraz moje zainteresowania trochę się zmieniły, ale nadal widzę wielką fascynację w zwierzętach. Przez całe wakacje 2010 r. czytałam stronę miniaturkabeztajemnic.com. Przeczytanie tej strony było w jakimś rodzaju "kursem" wiedzy o królikach, ponieważ bardzo wzbogaciłam swoją wiedzę na ich temat i myślałam, że nic mnie nie zaskoczy, kiedy będę miała prawdziwego zwierzaka. Udało mi się namówić rodziców na króla. I stało się, 21 października 2010 r. w moim domu pojawił się 2-miesięczny Bursztynek. Był to uszaty ze sklepu zoologicznego. Ponoć był zdrowy i faktycznie na pierwszy rzut oka na takiego wyglądał. Nic nie wskazywało na żadną chorobę.
2-miesięczny Bursztynek
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Dlaczego takie imię? Od koloru sierści, kiedy go zobaczyłam skojarzył mi się z bursztynem, więc został Bursztynkiem. Mimo, że miałam jakąś wiedzę na temat królików , to i tak popełniłam wiele błędów.
Listopad 2010 -Wrzesień 2011
Już parę dni po przybyciu nowego towarzysza, zaczął się jego katar. Z początku rzadko kichał i do tej pory nie wiem co było tego konkretną przyczyną. Jedną z nich mogło być to, że przez dłuższy czas miał klatkę koło grzejnika a nad nim było okno. Nie było to dobre miejsce ze względu na przewiew, szczególnie zimą. Mógł to też być tzw. katar chroniczny, który mu się ujawnił, ponieważ jak później się okazało trwał długo. W jakimś bądź razie katar towarzyszył mu od początku. Nie przejmowałam się nim zbytnio i nic z tym nie robiłam z myślą, że mu przejdzie. W kwietniu poszliśmy do jednego z weterynarzy w mojej miejscowości, pani Kasi. Lekarka powiedziała, że wszystko jest z nim w porządku i tylko go odrobaczyliśmy. W wakacje króliś przeżywał okres dojrzewania. Specyficznie zachowywał się w tym czasie min. był agresywny, w znacznej mierze znaczył teren. Trochę mnie to niepokoiło. W lipcu moja kuzynka przywiozła swoją króliczkę na kilka dni, która była w podobnym wieku co Bursztyn, o imieniu Tina. Zwierzaki dużo czasu spędzały ze sobą. W czasie tych paru dni kopulowały ze sobą, to było ich główne zajęcie. Niestety to było jedyne królicze towarzystwo dla mojego uszatego. Żal mi trochę, że nie ma króliczego przyjaciela na dłużej, ale niestety ani rodzice, ani pieniądze na utrzymanie dwóch uszatych nie pozwalało mi na poprawę życia mojego zwierzaka w tym aspekcie. Co do Tiny, przeżywała ciąże urojoną, ale w prawdziwej nigdy nie była. W październiku 2011 r. odeszła za tęczowy most.. Nigdy już "zakochani" się nie zobaczyli. To był kolejny błąd jaki popełniłam, bo chciałam z kuzynką aby króliki miały potomstwo, a nie powinno tak się robić. W sumie dobrze, że nie doszło do żadnej ciąży bo wtedy problemów mogłoby być jeszcze więcej.
W internecie na wielu stronach naczytałam się o doktorze Krawczyku. Chciałam mieć pewność, że mój Bursztynek jest na 100% zdrowy i iść z nim do tak profesjonalnego lekarza, jakim jest doktor Krawczyk. Nie było widać żadnych objawów choroby, ale jednak coś mnie pchnęło, aby do niego pojechać. Dostałam termin na 29 października 2011r. Musiałam jeszcze poczekać 3 miesiące...
Zdjęcia z tego okresu
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Z Tiną
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
13-15 października 2011
W tym czasie uszaty przeziębił sobie pęcherz. Stało się to przez mój błąd, ponieważ poszłam z nim na dwór gdy było za zimno na spacer. Szybko pojechałam do pani Kasi, która przepisała antybiotyk i witaminy. Po kilku dniach niekontrolowane sikanie i wzmożone pragnienie ustało.
27 październik 2011
Tego dnia zdarzył się wypadek. Kiedy się obudziłam króliczek , prawdopodobnie w nocy uszkodził sobie prawe oko. Nie mam pojęcia jak to zrobił, podejrzewam że uderzył się w metalowy drut od paśnika, który za bardzo wystawał. Oko było zaczerwienione i leciała z niego biała ropa. Przypisana przez weterynarza Gentamycyna pomogła.
29 październik 2011
Wizyta u doktora Krawczyka
To był dzień pierwszej wizyty u doktora. Kiedy weszłam do pustego korytarza, nie mogłam uwierzyć, że ponoć zawsze jest tu pełno ludzi. Przed spotkaniem z nim miałam trochę dziwne wyobrażenie o doktorze. Myślałam, że jest to mężczyzna w podeszłym wieku, a zobaczyłam młodego i miłego człowieka. Od razu przystąpił do przeglądu króla. Ewidentnie pierwszą rzeczą , jaką rzuciła mu się w oczy to były oczy uszatego. "Królik ma prawe oko w zaawansowanej zaćmie, lewe jest zdrowe" - oznajmił doktor. To był dla mnie szok. Tego w życiu bym się nie spodziewała, wszystkiego, ale nie choroby , której nie da się wyleczyć. Napisałam wcześniej o wypadku, w którym Bursztynek uszkodził sobie oko, ponieważ mógł to być jeden z powodów choroby (uszkodzenie oka) lub jest to choroba wrodzona u mojego zwierzaka. Pan doktor powiedział, że króliś widzi na to oko w bardzo małym stopniu, albo wcale. Bursztynek wcześniej, ani nawet później nie wykazywał objaw do ślepoty, zachowywał się jak widzący (mam na myśli, że nie potykał się o przedmioty). Nie sposób też było nie zauważyć kataru, o którym dr.Krawczyk powiedział, że jeśli nie nastąpi poprawa, może rozwinąć się z tego pastereloza. Zwrócił również uwagę na nadpobudliwość seksualną, polecił aby został wykastrowany. Co do oka dodał, że jeśli nic się nie poprawi będzie trzeba je operować lub nawet usunąć. Zrobiło się poważnie. W jednym momencie dowiedziałam się tyle szokujących rzeczy , mam na myśli zaćmę i pastereloze.
Od tej pory dopiero zaczęły się wszystkie kłopoty, później tylko nabierały coraz większego rozpędu. A myślałam, że to już jest to najgorsze, ale jednak się myliłam...
4 listopada 2011
Postanowiłam nie czekać dłużej i jak najszybciej wykastrować Bursztynka. Tego dnia doszło do zabiegu, w mojej miejscowości, w lecznicy u pani Kasi. Operacja się udała, nie było żadnych komplikacji, uszaty szybko doszedł do siebie. Nie pożądane zachowania szybko znikały.
19 listopada 2011
Tego dnia podczas głaskania, dostrzegłam dosłownie dziwne zmiany w lewym oku Bursztynka. Widziałam dwie stosunkowo małe, siarkowate kulki oblepione jakby pajęczynom. Nie miałam pojęcia co to jest?! Z czasem zmieniły się one w jedną kulkę, jak to widać na poniższych zdjęciach.
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Nie mogłam czekać kolejnych dwóch miesięcy na wizytę u Pana Krawczyka, musiałam udać się gdzieś szybciej. Najpierw zadzwoniłam do całodobowej kliniki weterynaryjnej na ul. Wyspiańskiego w Toruniu. Opisałam sytuację tamtejszemu lekarzowi. Wiem, że nie najlepiej stwierdza się diagnozę przez telefon, ale nie miałam innego wyjścia. Powiedział on, że jest to grzybica oka. Kompletnie mnie zamurowało, ponieważ nigdy nie doszły mnie słuchy, aby grzybica była w oku. (Później inni weterynarze powiedzieli, że nie słyszeli o takiej chorobie) Naprawdę robiło się coraz ciekawiej, a najlepsze jest to, że pani Kasia z mojej miejscowości, powiedziała mi, że nie wie co to jest i nawet nie zaprosiła mnie abym przyjechała do lecznicy . (Wcześniej kiedy pytałam się tej pani o jakieś choroby, o których później rozmawiałam z doktorem Krawczykiem, ona nigdy nie słyszała o takich chorobach.) Dla mnie to było całkiem nie profesjonalne, żeby weterynarz choć czegoś nie przypuszczał. Według mnie taka osoba, nie powinna pracować w tym zawodzie. Poza tym pani doktor powiedziała, że najlepiej byłoby go uśpić. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Moi znajomi powiedzieli, że może lepiej by było gdyby dało się go pod strzykawkę. Ja nie chciałam się poddać i nigdy w życiu go uśpić, za nic , chyba że by było już naprawdę tragicznie. Od tamtej pory wyszło na jaw jakie kompetencje zawodowe ma pani doktor. W porównaniu z doktorem Krawczykiem jej wiedza ogranicza się tylko do podstaw, maleńkich podstaw w tym zawodzie. Według mnie chciała pozbyć się problemu, tradycyjnym sposobem i to by był koniec. Gdybym poszła i oddała mojego króla na uśpienie strasznie, strasznie bym tego żałowała. Cieszę się, że tak się nie stało. Nigdy nie poszłam już do pani Kasi. Straciłam do niej zaufanie i dla mnie ona nie jest weterynarzem. Nie polecam jej nikomu. Jak się okazało później, dowiedziałam się od mojej koleżanki, że też zawiodła się na tej pani z powodu określania błędnej diagnozy, jak i dalszego leczenia, i z tego wszystkiego fatyguje się ze wszystkim do Torunia.
25 listopad 2011
Pod koniec listopada pojechałam do weterynarza, na ul. Piskorskiej w Toruniu. Przyjął mnie pan w podeszłym wieku, o nazwisku Szczech. Doktor stwierdził, że zmiany w lewym oku to tzw. "wylewy krwowe" na co podał lek o nazwie : Dexafort, który okazało się , sterydem. Ale ja nie miałam pojęcia co podał doktor mojemu zwierzakowi. Zastrzyk trzeba było powtórzyć 2 dni później. To była moja pierwsza i ostatnia wizyta u tego weterynarza. Dlaczego? Ponieważ podany lek tylko i wyłącznie pogorszył stan oczu. Dalsi weterynarze potwierdzili, że pan Szczech tylko pogorszył sprawę. Bardzo zawiodłam się na tym doktorze.
1 poł. grudnia 2011
W tym czasie jak napisałam wcześniej kulki zmieniły się w jedną kulkę. Z dnia na dzień tylko i wyłącznie powiększała się.
2 poł. grudnia 2011
Byłam kompletnie bezradna. Po pierwsze Pan Krawczyk nie mógł mnie przyjąć szybciej niż za miesiąc , po drugie nie wiedziałam już do jakiego weterynarza się udać aby mi pomógł, a żeby było lepiej nawet mama powiedziała mi, żebym odpuściła sobie z tymi wszystkimi weterynarzami, żebym już sobie darowała, nie dawała szans, że coś się uda. Nadal była we mnie nadzieja i zrodził mi się pomysł aby napisać o moim problemie na forum pomocy królikom. Opisałam co się ostatnio działo z moim uszatkiem i do razu dostałam kilka odpowiedzi. Najlepsza była ta, w której odpisała mi Ola ze Stowarzyszenia z Torunia. Zaproponowała mi abym poszła na jej wizytę do dr. Krawczyka 22 grudnia 2011. Bardzo się ucieszyłam i oczywiście zgodziłam się. Zostałam uratowana.
22 grudnia 2011
Wizyta u doktora, na którą cudem udało mi się dostać. Nie byłam umówiona na konkretną godzinę, tylko na wizytę stowarzyszenia. Podczas tej wizyty, bardzo długo czekałam, ponieważ pierwszeństwo do gabinetu miało Stowarzyszenie. Ola z tego Stowarzyszenia pozwoliła mi wejść na jej wizytę, za co jej bardzo dziękuję. Po długim 3 godzinnym czekaniu weszłam na wizytę. Dr. Krawczyk powiedział, że zaćma wraz ze stwierdzonymi jednak - zmianami ropnymi w lewej gałce ocznej wskazuje na encephalito zoonoza, inna nazwa - E. cuniculi. Ponoć źródła mówią, że tą chorobą, jest zarażonych 60 % królików trzymanych jako zwierzęta domowe. Niestety te 60 % objęło mojego uszatego. Lekarz zapisał lek Bactrim, który trzeba było stosować przez 2 tygodnie. Możliwe, że stan oka się poprawi.
Styczeń - Kwiecień 2012
Stan oka nie poprawił się. No cóż małe szanse były na to, że coś ruszy w dobrą stronę. Byłam tego świadoma. Nic nadzwyczajnego w tym czasie się nie działo, jakby zatrzymało się w miejscu. Czekaliśmy na kolejną wizytę u Pana Krawczyka.
7 kwietnia 2012
Kolejna wizyta w gabinecie Pana doktora, tzw. kontrola. W książeczce zdrowia Pan Krawczyk napisał o zmętnieniu soczewki oka prawego i zapaleniu rogówki oka lewego. Przypisał lek Torbex. Króliś został zaszczepiony przeciwko Myksomatozie i Pomór króliczy. Na następną wizytę umówiliśmy się na szczepienie przeciwko Pasterelozie. Jak spojrzeć na tą rogówkę, nie układało się dobrze, wręcz przeciwnie.
Lewe oko - zmiany ropne
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Prawe oko - zaćmione
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
19 kwietnia 2012
Przed wizytą w Toruniu, pojawiła się kolejna nieciekawa rzecz. Zauważyłam małe krostki w okolicach nosa.
W okolicach nosa widać ciemne plamki
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Na tym zdjęciu widać małe "wyłysienia" w okolicach nosa, kiedy krostki już zniknęły
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Z tym musiałam iść do weterynarza bliżej, ponieważ ze względu na długi termin czekania do Pana Krawczyka nie mogłam iść. Poszłam do drugiego weterynarza w mojej miejscowości dr. Błażeja. Na szczęście dał dobrą diagnozę i przypisany lek zadziałał - Baytrill, Fluberal, Triderm.
28 kwietnia 2012
Tego dnia pojechaliśmy do Torunia na wizytę do ulubionego doktora. Tego dnia Bursztynek został zaszczepiony na Pasterelozę, w nadziei, że pomoże to na nieustający katar. Pojawił się również nowy problem, zapalenie skóry w okolicach uszu. Doktor przypisał prawdopodobnie Triderm (nie mogę się rozczytać z pisma dr. Krawczyka w książeczce).
Zapalenie skóry - wyłysienia w okolicach uszu
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
15 maja 2012
Bursztynek dostał zapalenia spojówek. Było coraz gorzej. A w tym czasie wyglądał naprawdę okropnie, na takiego biednego, bez życia. Bałam się co będzie dalej.
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
To zaczerwienione lewe oko, znikało mu przez cały miesiąc, ale ważne że znikło. Byliśmy z tym na wizycie u pana Błażeja, który przypisał Tobrex i Naclof.
29 września 2012
Kolejna wizyta u dr. Krawczyka. Na tym spotkaniu, Pan powiedział mi, że uszaty ma ropień zagałkowy lewego oka. Od jakiegoś czasu król miał lewą gałkę oczną większą od prawej. Wtedy zapadła decyzja, że koniecznie trzeba usunąć lewe oko uszatemu. Do tego cały czas był katar. Dr Krawczyk dał wskazanie do pobrania wymazu z nosa, aby dowiedzieć się jakie bakterie konkretnie nie dają spokoju Bursztynkowi. Wtedy ma dobrać szczepionkę, która ma duże szanse mu pomóc.
Październik 2012 - Czerwiec 2013
W tym czasie wszystko ustało w miejscu, ze względu na to, że nie miałam pieniędzy ani na operacje, ani na badania wymazu z nosa nie mogłam nic konkretnego zrobić. Nic takiego gwałtownego się nie działo, że trzeba było jechać do weterynarza. Aż dziwiłam się, że wszystko tak się zatrzymało. Pieniądze dopiero udało mi się zebrać w czerwcu 2013 i wtedy ruszyliśmy pełną parą.
15 czerwca 2013
Udaliśmy się do Torunia, aby ustalić od czego mamy zacząć. Umówiliśmy się z doktorem na pobranie wymazu i Pan Krawczyk dał wskazanie do zrobienia RTG czaszki.
19 czerwca 2013
Zdobyłam RTG czaszki u doktora Pękały, którego gabinet mieści się na ul. Suleckiego w Toruniu.
24 czerwca 2013
Pobraliśmy wymaz z nosa u dr. Krawczyka. Miałam już wtedy zdjęcie RTG czaszki, na której doktor dostrzegł, że król ma przerośnięte korony zębów. A jeden ząb jest tak mocno przerośnięty, że prawie nabija się na lewą gałkę oczną. Oczywiste było, że trzeba koniecznie usunąć najlepiej obydwie rzeczy : ząb i oko. W pierwszej kolejności postanowiliśmy powalczyć z katarem, potem zająć się sprawą oka.
24 lipca 2013
Mieliśmy już wyniki wymazu z nosa, które pokazały, że jest to Pseudomonas aeruginos.
Antybiogram: wrażliwe: linco-spectin, tatracyklina, enrofloxacyna, gentamycyna,arbofloxacyna, streptomycyna.
Słabo wrażliwe: brak.
Oporne: polimyksyna, kanamycyna, cefaleksyna, amoxy+ klaw, ampicylina.
Zaczęliśmy od engemycinu, który był podawany dobre 2 tygodnie. Codziennie musiałam dawać zastrzyk mojemu królowi.
Engemycin nie całkiem zlikwidował katar, więc nastąpiła zmiana na Marbox, który już całkowicie zniszczył bakterie, które towarzyszyły Bursztynkowi przez tak długi czas. Przez okrągłe dwa lata mój król miał katar. Najbardziej nasilał się zimą. Żałuję tylko, że wcześniej nie dałam wymazu z nosa do badania, może szybciej pomogłabym mojemu uszatemu. Najważniejsze jednak, że jest to już za nami.
27 sierpnia 2013
Nadszedł szczytny dzień. Najważniejszy i najbardziej stresujący. Dzień operacji, podczas której usunięto lewą gałkę oczną mojemu uszatemu. Bardzo się bałam m.in. że się nie obudzi, że coś pójdzie nie tak, na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Operacja się udała! Trwała niecałą godzinę, usunięto lewą gałkę oczną i wykonano korektę zębów. Zabieg wykonał Pan Konrad, drugi weterynarz, asystent doktora Krawczyka, ponieważ szybciej operować mógł on. Lekarz powiedział, że za lewym okiem, nie było żadnego ropnia. Prawdopodobnie było to wysokie ciśnienie w gałce ocznej, które wypychało oko na zewnątrz. Przerośnięty ząb nie mógł zostać usunięty, ponieważ tak duża utrata krwi, która wiązałaby się z tym byłaby zagrożeniem życia króla. Nie mam zdjęć z tego okresu - po operacji. Ale zapewniam, że nie był to ładny widok. Bursztynek przez tydzień miał miejsce po lewym oku wypchane wacikiem. Ja z dnia na dzień miałam powoli wyciągać wacik z tego oka, ale za drugim razem za mocno pociągnęłam i w efekcie wyszedł cały. Przeraziłam się, że za mocno ruszyłam i została mała szparka w tym miejscu. Na szczęście miał założone szwy i żadne zakażenie ani nic się nie dostało do oka, wszystko ładnie się goiło.
5 września 2013
W tym dniu zdjęto uszakowi szwy. Pan Krawczyk powiedział, że na razie koniecznie nie musi być usuwany przerośnięty ząb, bo nie przeszkadza już mu tak, jak wtedy kiedy było jeszcze oko. To była ostatnia wizyta w gabinecie doktora Krawczyka. Za pół roku mam przyjść na kontrolę i prawdopodobnie będzie wykonane kolejne RTG i jeśli będzie to konieczne operacja, w której usunie się przerośnięty ząb.
Podsumowanie
To będzie na pewno najbardziej zapamiętany okres z mojego dzieciństwa. Przez te 3 lata ja sama bardzo się zmieniłam, ale wydaje mi się, że na lepsze. Nigdy nie spodziewałabym się, że spotka mnie taka przygoda, z jednym, małym, niewinnym Bursztynkiem . Nie wiem czy ta zaćma to była wrodzona wada u mojego króla, czy w ciągu jego dojrzewania ona się rozwinęła i cała reszta z nią. Jednak królik to zwierze, z którym wiążą się nie małe wydatki. Szczególnie kiedy zwierzak jest chory, trzeba mieć pieniędzy jeszcze więcej na jego leczenie. Nie żałuję tego, że zdecydowałam się przyjąć pod swoją opiekę Bursztynka, że wydałam na niego wiele pieniędzy, że często ja sobie wielu rzeczy odmówiłam aby dać zapłatę weterynarzowi, na jego leki. Na większość wizyt dojeżdżałam sama pociągiem i MZK. Do Torunia dzieli mnie trasa 30 km. Wszystko podczas opieki nad nim robiłam sama: obcinałam pazury, dawałam zastrzyki, z początku do weterynarza woziłam w kartonie rowerem (oczywiście tego w mojej miejscowości). Mimo to uszaty dawał mi przez cały czas wiele radości. Było mnóstwo pięknych chwil, które z nim przeżyłam. Cieszę się, że uratowałam jedno z króliczych istnień i dałam mu dom. Bo gdyby nie był u mnie nie jestem pewna czy ktoś zaopiekowałby się nim i tak dużo się dla niego poświęcił. Wiem i zdaję sobie z tego sprawę, że popełniłam wiele błędów, ale zawsze starałam się jak najlepiej. Teraz po tym wszystkim co nas spotkało mogę powiedzieć, że jestem o wiele bardziej doświadczona i wiele rzeczy się nauczyłam. Jak to mówią, człowiek uczy się na błędach.
Bursztynek ma obecnie 3 lata. Jest króliczkiem bardzo żywiołowym, pełnym energii, często zachowuje się jak mały kilkumiesięczny uszaty - psoci się, biega, szaleje po całym pokoju, wchodzi tam gdzie nie powinien. Jest niesamowicie ciekawski. Mam nadzieję, że już więcej nie będzie pogarszać się jego zdrowie i że jeszcze wiele pięknych lat życia przed nim. Mimo, że ja dorosłam i zazwyczaj nudzą się dzieciom zwierzaki, ja nie mam takiego poczucia, że się mi znudził. Postaram się wypełniać jego życie samymi najlepszymi chwilami. Myślę, że los będzie dla niego łaskawszy i nie będzie już więcej cierpiał.
Mam nadzieję, że weterynarze na których się zawiodłam zmienią się, nie wiem. Podszkolą i więcej nie będą źle leczyć kolejnych zwierząt.
Chciałabym bardzo, bardzo podziękować doktorowi Krawczykowi i panu Konradowi, za to wszystko co zrobili dla mojego uszatego. Gdyby nie oni myślę, że nie zakończyłoby się to tak dobrze. Każdemu zwierzakowi życzę takiego weterynarza jakim jest doktor Krawczyk.
Ponownie chciałabym podziękować Oli ze Stowarzyszenia Pomocy Królikom w Toruniu, za to, że wpuściłam mnie na swoją wizytę w grudniu 2011. Mimo, że nie miałyśmy okazji się poznać jestem bardzo wdzięczna za ten czyn. Mam nadzieję, że kiedyś się poznamy.
Imiona weterynarzy w mojej miejscowości zostały zmienione w tym artykule.
Jeśli ktoś chciałby zasięgnąć porady, dowiedzieć się czegoś na temat chorób przebytych przez
Bursztynka lub zapytać o coś innego, jestem w stanie doradzić.
Mail do mnie:scarlett36@vp.pl
Poniżej znajdują się zdjęcia Bursztynka obecne i z poprzednich lat.
Prawe oko Bursztynka (teraz)
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Lewe oko Bursztynka (teraz)
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Poprzednie lata
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Agaty Pikul
Cynamonek
Cynio został znaleziony we wczesnych godzinach porannych 10 grudnia 2013 roku w Zielonej Górze przez osobę, która wracała z nocnej zmiany w pracy. Trafił on przemoczony i zziębnięty do domu Pana Mateusza, który w pierwszych chwilach zapewnił mu opiekę. Jego oczy były przymknięte, a futerko posklejane wodą. Nie mógł wstać o własnych siłach. Wiadomość o tym, bardzo szybko dotarła do Fundacji Przygarnij Królika, w której jestem wolontariuszką. Ze względu na lokalizację jako, że mieszkam najbliżej Zielonej Góry postanowiłam zabrać go do siebie i wspólnymi siłami w ciągu doby od zgłoszenia udało nam się zorganizować transport do Poznania.
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
11 grudnia odebrałam Cynamona i od razu pojechałam z nim do weterynarza. To tam po raz pierwszy go zobaczyłam, po wyjęciu z transporterka. Zobaczyłam małego, przestraszonego króliczka, któremu było obojętne to co się dzieje dookoła. Po wstępnym badaniu musiałam podjąć decyzję co dalej. Weterynarz mówił, że to jest świeży uraz, ale nie dawał dużych szans na wyzdrowienie. Oczywiście decyzja mogła być tylko jedna - leczmy i zrobimy wszystko, żeby mu pomóc. Rokowania były ostrożne, diagnoza: uraz kręgosłupa w odcinku lędźwiowym, szczątkowe czucie w skokach było i to dawało jakąkolwiek nadzieję dla niego.
Nigdy wcześniej nie zajmowałam się chorym a już na pewno nie miałam doświadczenia w opiece nad niepełnosprawnym królikiem. Stres był ogromny, ponieważ królik to takie małe, kruche stworzonko, które łatwo jest skrzywdzić, nawet nieumyślnie. Bałam się, że nie dam sobie rady z opieką, jednak wiedziałam to, że muszę zrobić wszystko żeby mu pomóc.
Po powrocie do domu, długo przygotowywałam odpowiednie miejsce dla niego. Na początku Cynamon musiał mieć ruch ograniczony do minimum, mieszkał w małej klatce obłożonej dookoła ręcznikami, podkładami, termoforem. Cynamon sam wybierał sobie najbardziej komfortową dla niego pozycję, taką, w której go nic nie bolało i było mu wygodnie. Cynio nie podnosił się, nawet nie próbował. Wstając rano, wracając po pracy do domu z niepokojem zerkałam w stronę jego klatki czy żyje, czy wszystko z nim w porządku...
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Pierwsze godziny i dni
Stan Cynamona był zły. Przez pierwsze 2-3 dni dostawał drgawek, wstrząsy mogły powodować
leki, które dostawał, stres, silny ból i nagła zmiana temperatury. Nie był w stanie samodzielnie
zrobić siusiu ( ten stan utrzymywał się około miesiąca ). Jedynym pocieszającym faktem było to,
że jelita pracowały normalnie, bobki były prawidłowe, apetyt był.
Szybka lekcja opieki, nauka przede wszystkim tego co zrobić, żeby mu nie zaszkodzić.
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Nietrudno jest zrobić błąd, który może zaważyć na dalszym życiu tak kruchej istotki jaką jest królik. Czułam ogromny strach, zapewnienie mu odpowiedniej higieny wiązał się z częstym podnoszeniem go, masowanie pęcherza, tak żeby udało mu się oddać mocz, zastrzyki, pielęgnacja, ale... świadomość tego, że on sam nie jest w stanie tego zrobić była silniejsza niż mój strach. Regularnie co kilka godzin w dzień i w nocy miał sprawdzany i masowany pęcherz, był oglądany z każdej strony, czy nie robią się odparzenia, czy pozycja, w której się ułożył jest dla niego bezpieczna, czy się gdzieś nie zaklinował.
Mijały kolejne dni Cynamon zaczął powoli się unosić na przednich łapkach. Małe, chude łapki drżąc unosiły jego ciało, z każdym podparciem się stawały się one silniejsze, w końcu udało mu się powoli przesuwać do przodu. To był znak, że będzie lepiej, że Cynio walczy i nie chce się poddać. Każdy nawet najmniejszy postęp cieszył i dawał nadzieję na to, że będzie z nami dłużej.
Po kilku dniach leczenia została podjęta decyzja o rehabilitacji. Wytrwale każdego dnia ćwiczyliśmy masując mu skoki od samych paluszków, aż po biodra. Nieustannie czytałam i szukałam sposobów na to, w jaki sposób można go maksymalnie usprawnić i tak jest do dziś. W tym okresie głównym problemem był fakt, że nie oddaje samodzielnie moczu, przez około miesiąc praktycznie nie robił tego sam, jednak wraz z biegiem czasu powoli zaczynał samodzielnie siusiać, nie zawsze w sposób kontrolowany przez niego, ale jego organizm zaczynał samodzielnie pracować.
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Cynio wyglądał w tym czasie jak siedem nieszczęść, jednak optymizm nas nie opuszczał, w Cyniu była pełnia życia z krótkimi przerwami na małe kichnięcie ;-)
Pierwsze zarejestrowane utrzymanie się na czterech łapkach
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
I kolejne próby samodzielnego złapania pionu
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Wyrok...
Mijały kolejne tygodnie życia z Cynamonkiem pod jednym dachem. Każdy dzień udało się
przystosować tak, aby znaleźć czas na ćwiczenia. Krok po korku poznawaliśmy siebie coraz
bardziej. Cynio pomimo swojej niepełnosprawności był królikiem aktywnym, miał w sobie
niespożytą energię. Wierzyłam w to, że może funkcjonować jak normalny królik, jednak chcąc
wiedzieć, że zrobiłam wszystko, żeby go usprawnić, postanowiłam udać się na konsultację do
jednego z najlepszych specjalistów od królików w okolicy szukając rady, nowych metod ćwiczeń,
skutecznego wyleczenia kataru.
To była połowa kwietnia 2014 r. Do gabinetu weszłam z nadzieją, że można jeszcze bardziej mu
pomóc, jednak bardzo szybko spadł na mnie zimny prysznic... Diagnoza była wyrokiem dla Cynia -
zderzyłam się ze ścianą... Według wet. najbardziej humanitarnym rozwiązaniem była eutanazja.
Rozmowa była długa, argumenty nie do końca mnie przekonywały, jednak weterynarz jest niejako
autorytetem i zaczęłam wątpić w to, czy się nie mylę, czy za bardzo nie przemawiają za mną
uczucia, do Cynia, a nie rozsądek... Nie jestem zwolenniczką męczenia zwierząt za wszelką cenę,
wiem o tym, że czasem jedyną słuszną decyzją jest ulżenie w cierpieniu. Poprosiłam jednak wtedy
o jeszcze trochę czasu, o ostatnią próbę postawienia Cynia na nogi... Biłam się z myślami, nie
wiedziałam co robić, przecież w nim było tak dużo energii, dużo życia... Tego dnia została podjęta
decyzja o całkowitym zawieszeniu adopcji Cynia, pozostał on pod opieką Fundacji dożywotnio.
Po powrocie do domu czułam jedną wielką bezradność, nie wiedziałam co robić, co będzie lepsze
dla niego, co zrobić. Wiedziałam, że chcę żeby Cynio był szczęśliwy i chciałam, żeby jego życie było
komfortowe, a decyzja którą podejmę musi być najlepsza właśnie dla niego.
Wyszłam z nim po raz pierwszy na trawkę, na świeże powietrze, chciałam, żeby poczuł to, co czują zdrowe króliki, gdy kicają sobie po trawce, żeby łapał witaminę D.
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Chciałam, aby jak najlepiej spędził czas, który ma i patrząc na niego widziałam to, że on, żyje pełnią króliczego życia mimo swojego kalectwa. Wielką niesprawiedliwością byłoby skreślić jego życie w tamtym momencie. Ten czas był bardzo trudny, serce kłóciło się z rozsądkiem, w głowie jeden wielki mętlik, z różnych stron dobiegały różne głosy za i przeciw eutanazji. A Cynio ? Cynio był małą pełzającą pchłą, która poruszała się tak szybko, zwinnie i sprawnie, że nie sądziłam, że on ma w sobie aż tak dużo siły...
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Nowa nadzieja...
Pomocną dłoń wyciągnęła dr Marta z gabinetu Synergia w Bytomiu. Zaproponowała, że podejmie
się próby usprawnienia Cynia. W kilka dni został zorganizowany wyjazd Cynia na Śląsk. I
pojechał
4 maja trafił pod opiekę jednych z najlepszych weterynarzy w kraju. Podróż zniósł
dobrze, szybko się zaaklimatyzował w nowym otoczeniu. Na wstępną diagnozę czekałam z
niecierpliwością i poczułam ogromną ulgę, kiedy dowiedziałam się, że nie jest tak źle jak zakładał
poprzedni weterynarz, że się mylił i nie trzeba go skazywać na śmierć, tylko przez to, że jest
niepełnosprawny. Fakt, nie było szansy na to, że całkowicie odzyska sprawność, ale Cynio nie
został skreślony.
Przez 2,5 miesiąca przeszedł serię zabiegów z użyciem lasera i pola magnetycznego. Został również wykastrowany - zabieg przeszedł wzorowo, bez żadnych komplikacji. Przez te 2,5 miesiąca wszyscy w domu tęskniliśmy za nim, ale byliśmy spokojni, wiedzieliśmy, że ma opiekę najlepszą pod słońcem, że nic mu nie zagraża. Eutanazja nawet przez chwilę nie była brana pod uwagę.
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Cynamon wrócił do domu w połowie lipca, odmieniony, rozbrykany i pełen energii. Do dziś jestem wdzięczna i chyba zawsze będę wdzięczna wspaniałym specjalistom, a przede wszystkim ludziom Marcie i Damianowi za to, co dla Cynia zrobili, gdyby nie oni nie wiem, na jakim etapie byłby teraz Cynamon, nie sądzę, żeby był w tak dobrej formie jak jest teraz. Nie chcę się nad tym nawet zastanawiać...
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Kilka, jak nie kilkanaście tygodni po powrocie zaczęły być widoczne efekty zabiegów, które przeszedł. Coraz dłużej potrafił ustać na łapkach, mniejszą trudność sprawiało mu podnoszenie się z pozycji leżącej do siedzącej/stojącej. Warto było przeżyć tą rozłąkę i z nową dawką energii poznawać lepiej cynamonowy świat :-)
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Codzienność
Mija rok od Cynamon jest z nami. Znamy się dobrze, wiem, kiedy "coś" nie tak, wyczuwam jego
gorszy dzień i zły nastrój. Wiem, że nam ufa - to można wyczuć. Nie buntuje się podczas kąpieli,
których raz na jakiś czas potrzebuje. Dzielnie znosi wszystkie ćwiczenia. Rehabilitacja trwa nadal,
aby utrzymać go w dobrej formie. Szczerze mówiąc nie liczę, że stanie się cud i stanie w 100% na
4 łapy, jednak najważniejsze jest to, żeby pozostał w takiej formie jak test teraz, aby utrzymać ten
stan jak najdłużej. Regularnie ma masowane skoki, cały czas czytam, szukam nowych metod
ćwiczeń i sposobów na to, żeby był jak najbardziej aktywny.
Cynio mieszka sobie w klatce przystosowanej do jego potrzeb, ma o co się podrapać, czym
pobawić jak jest sam. Potrafi sam wejść do swojej klatki z wybiegu kiedy ma na to ochotę -
przystosował się. Nauczył się tego jak się ustawić, żeby sobie umyć pysia, czy łapkę. Wie, że jak
podrzuci pustą miskę, to ktoś usłyszy i zrozumie, że ją trzeba napełnić ;-). Ma swoje humorki i
fochy ;-). Jest niepełnosprawny, ale nauczył się z tym, żyć i radzi sobie świetnie. Jest samodzielny i
robimy wszystko, żeby był szczęśliwy.
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Granica między życiem, a śmiercią jest bardzo cienka, gdyby nie zostały podjęte od samego początku te wszystkie próby leczenia, Cynamona nie było by wśród nas. Ma prawo do życia dopóki sam chce żyć, w chwili kiedy zobaczę, że te iskierki w jego oczach zgasną, kiedy codzienność będzie dla niego męką pozwolę mu odejść w spokoju i bez cierpienia. Każdy kto zna swoje zwierzę, zna jego zachowania i reakcję wyczuje ten moment. Wierzę, że ten moment jednak nie nastąpi szybko. Nie chodzi o trzymanie go przy życiu za wszelką cenę, ale o danie szansy do życia. Cynio jest innym królikiem, ale przez to jest niezwykły i wyjątkowy. Nie raz pokazał to, że pomimo niepełnosprawności może żyć jak zdrowy królik i pokazuje nam to każdego dnia.
Tak wygląda stojąc i poskubując sobie sianko:
Nauka chodzenia:
Cynamon zawsze dzielny podczas ćwiczeń
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Bo w końcu, kto jest najbardziej uśmiechniętym królikiem na świecie :) ??
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka
Źródło zdjęcia: Prywatne archiwum Magdalena Smyka